“Bestia z otchłani” to jeden z tych filmów, które przed laty można było znaleźć w wielkich koszach wypełnionych przecenionymi filmami DVD, pośród całej masy niskobudżetowych komedii, romansów i sensacji. Thriller z prehistoryczną bestią w roli głównej za niecałe cztery złote jako kandydat na piątkowe popołudnie? To nie mogło się udać.
Fabuła “Bestii z otchłani” prezentuje się dość ciekawie. W pogoni za nowymi złożami ropy naftowej koncern Nexecon CEO buduje u wybrzeży Grenlandii największą na świecie platformę wiertniczą – Colossus. Ma ona techniczne możliwości prowadzić odwierty znacznie głębiej niż jej poprzedniczki, co budzi niepokój i sprzeciw geologów. Aby uspokoić opinię publiczną, na pokład platformy zostaje zaproszona najpopularniejsza para telewizyjnych reporterów w celu realizacji filmu o pracy Colossusa. Potężne wiertło przedziera się przez oceaniczne dno na nieosiągalnej dotychczas głębokości, powodując geologiczną katastrofę w postaci pęknięcia skorupy ziemskiej, pod którą ujawnia się drugie lustro prehistorycznego oceanu.
W skład obsady “Bestii z otchłani” wchodzą niezbyt popularni amerykańscy aktorzy, mający doświadczenie głównie w niskobudżetowych filmach i serialach. Paradoksalnie, to oni stanowią jeden z nielicznych atutów filmu. Ich umiejętności nie powalają na kolana, ale aktorzy grają poprawnie, przez co aspekt ten jest i tak na nieproporcjonalnie wysokim poziomie w stosunku do pozostałych elementów produkcji. Nieźle zagrał Robin Sachs, wcielający się w szefa platformy wiertniczej, niezgorzej spisała się też Leighane Littrell, którą kilka lat wcześniej można było oglądać w produkcji “Dzika Ameryka”.
I na tym ciepłe słowa się kończą, bo wszystko inne w filmie Pata Corbitta jest po prostu słabe. Najbardziej razi sztampowy, do bólu naiwny i pozbawiony sensu scenariusz. Historia nie porywa, a tych kilkadziesiąt minut projekcji sprawia wrażenie, jakby miało stanowić jedynie pretekst do nakręcenia finałowej sceny, w której bohaterowie ścierają się z gigantycznym rekinem. Swoją drogą, owa konfrontacja również nie zwala z nóg. Dialogi są na przedszkolnym wręcz poziomie, a scenariusz pełen naiwności. Scena, w której znawca podwodnej przyrody ze śmiertelną powagą oznajmia, iż obiekt wykryty na radarze to najprawdopodobniej prehistoryczna bestia obudzona do życia, po tym jak naukowcy wykonali odwiert, jest tylko jedną z wielu, kiedy twórcy chyba niezamierzenie wywołują u odbiorcy ubaw po pachy.
Wykonanie “Bestii z otchłani” obnaża budżetowe braki produkcji. Efekty specjalne są mizerne, niczym pochodzące sprzed kilku poprzedzających 2002 rok epok. Najwyraźniej jednak ich użycie okazało się bardziej ekonomicznie uzasadnione niż przygotowanie dobrej scenografii, gdyż przy pomocy komputerów stworzono nie tylko tytułową bestię, ale także platformę wiertniczą, na której pracują bohaterowie, a nawet… płynącą po powierzchni wody motorówkę. Wszystko to wygląda naprawdę mizernie, a całości dopełniają bardzo ubogie udźwiękowienie i muzyka. Twórcy każący widzowi słuchać niemal do znudzenia dwóch czy trzech podobnych i mało przyjemnych dla ucha motywów, na pewno otrzymają za to dedykowane miejsce w Czyśćcu.
“Bestia z otchłani” to film niesłychanie słaby. Naiwny i bezsensowny scenariusz, nieumiejętne wykorzystanie efektów specjalnych, kiepska muzyka, nielogiczności fabuły, a także cała masa uprzykrzających seans drobiazgów, które występują tu w ilościach hurtowych, a których wypisywanie mijałoby się z celem, czynią go niewartym oglądania.
Ocena: 4/10
Tytuł: Bestia z otchłani
Tytuł oryginału: Megalodon
Kraj: USA
Data premiery: 2004
Czas projekcji: 87 minut
Reżyseria: Pat Corbitt
Scenariusz: Stanley Isaacs, Gary J. Tunnicliffe
Obsada: Robin Sachs, Leighanne Littrell, Yasmine Delawari, Stanley Isaacs, Al Sapienza
Recenzja pierwotnie opublikowana w 2008 roku na łamach portalu Bestiariusz.