Niezły powrót Terminatora – recenzja filmu “Terminator – Ocalenie”

wrz 24, 2024 | Sala kinowa

Mało jest tak popularnych i lubianych seroo science-fiction jak “Terminator”. Zaczęło się w roku 1984 z pierwszą częścią w reżyserii Jamesa Camerona. Później, co kilka bądź kilkanaście lat na szklanych ekranach ukazywały się kolejne odsłony filmu. Ostatnio, w 2003 roku, był to średnio udany “Bunt Maszyn”. Kilka dni temu natomiast, bijąc na głowę swojego poprzednika, do polskich kin trafił “Terminator – Ocalenie” McG’a.

Akcja najnowszej części osadzona jest w niedalekiej przyszłości. Jest rok 2018, a Ameryką zawładnęły maszyny. Cywilizacja na kontynencie została doszczętnie zniszczona. Broniący się rozpaczliwie ludzie zostali zmuszeni do wycofania się na południe i organizują ruch oporu przeciwko wszechobecnym robotom. Bojownicy przygotowują się do zmasowanego ataku na Skynet, wojskowy system obronny zdominowany przez maszyny. Jednak tuż przed rozpoczęciem inwazji, do dowództwa ruchu oporu trafia nieoczekiwany gość – Marcus Wright. Chociaż cechuje go niezwykła wola walki ze Skynetem, wszystko wskazuje na to, że Wright jest pół-człowiekiem, pół-maszyną.

Najnowsza odsłona “Terminatora” okazuje się wyjątkowo udana. Po zawodzie, jakiego dostarczył przed pięcioma laty “Bunt maszyn”, McG stworzył film stojący na znacznie wyższym poziomie niż poprzednik. I chociaż nadal jest to obraz naszpikowany wręcz sztandarowymi hollywoodzkimi cechami – jak patos, wzniosły (choć w przypadku “Ocalenia” jedynie połowiczny) happy end czy ogólny przerost formy nad treścią – to ogląda się go nad wyraz przyjemnie. McG swoim nowym filmem nie zmusza widza do głębszych refleksji. Czyni to “Terminatora – Ocalenie” dobrym wyborem, jeśli idziemy do kina celem zażycia dużej dawki emocjonującej, choć niespecjalnie wymagającej rozrywki. Nowy “Terminator” spełnia jednak wszystkie warunki, by nazwać go wizualnym arcydziełem.

Właśnie. Miłośnicy mocnych wrażeń, podsycanych za pomocą fenomenalnych efektów specjalnych, na seansie “Terminatora – Ocalenie” poczują się jak w siódmym niebie. Na wszelkie tego rodzaju detale twórcy wydali grube miliony dolarów i widać to na każdym kroku. Efektowne pościgi, doskonale zrealizowane walki, realistycznie wyglądające eksplozje, a wreszcie sam wygląd terminatorów – wszystko to robi piorunujące wrażenie. Wprawdzie solidne efekty specjalne występują dziś w większości hollywoodzkich produkcji science-fiction (wszak często jest to ich główny atut), jednak tak starannie przygotowanych komputerowych modyfikacji nie było widać w kinie już dawno. Pod tym względem przodują sceny takie jak starcie z maszynami nieopodal stacji benzynowej, liczne pościgi z terminatorami pędzącymi na futurystycznych motocyklach, a także finałowe minuty, kiedy ludzie rozprawiają się ze Skynetem walcząc na jego terenie. “Terminator – Ocalenie” to bez wątpienia uczta dla oczu, choć podejrzewam, że w pełni docenią to przede wszystkim ci, którzy udadzą się nań do kina.

Równie dobre wrażenie jak efekty specjalne, robią dźwięk i muzyka. Pierwszy momentami wręcz wbija w fotel. Charakterystyczne odgłosy maszyn, dźwięki eksplozji, czy stąpania ważących setki ton robotów – wszystko to brzmi w filmie McG’a lepiej, niż możnaby się spodziewać. Także muzyka prezentuje niezwykle wysoki poziom. Pojawia się tu sporo dobrze dobranych, uprzyjemniających oglądanie utworów o róznym brzmieniu. Od muzyki odtwarzanej w celu podtrzymania napięcia, poprzez współczesne rockowe utwory, na wzniosłych i pełnych patosu motywach skończywszy.

Bohaterowie występujący w filmie zostali odegrani na dość zróżnicowanym poziomie. Widać było, że doświadczony i zdolny Christian Bale w roli Johna Connora czuł się dobrze, podobnie jak Moon Bloodgood jako filmowa Blair Williams, bliska przyjaciółka Marcusa Wrighta. Wright jednak, odgrywany przez Sama Worthingtona, był dosyć nierówny, a szkoda, gdyż w postaci tej tkwił spory potencjał. Sam motyw z pół-maszyną wkraczającą na teren sztabu ruchu oporu uważam za szczególnie udany, tym bardziej więc żałuję, że Worthington raz po raz popełniał drobne aktorskie błędy. Mieszane uczucia mam także wobec Antona Yelchina, któremu w udziale przypadła rola Kyle Reese’a – poziom gry, jaki pokazał w najnowszym “Terminatorze”, był bardzo nierówny. Ciekawa była natomiast rola młodziutkiej Jadagrace, dla której był to filmowy debiut. Jako niema pomocnica Reese’a spisywała się całkiem nieźle. Sam pomysł na tę postać był udany. Postać małej Star idealnie oddała charakter toczącej się między ludźmi i maszynami wojny, nie oszczędzającej nikogo – nawet kilkuletnich dzieci, które także wstępują do ruchu oporu.

Jak już zostało wcześniej powiedziane, nowego “Terminatora” cechuje dość intensywne epatowanie patosem. Widzowie wyczuleni na podobne zabiegi muszą liczyć się z tym, że w dziele McG’a wzniosłych scen, górnolotnych dialogów i moralizatorstwa jest bardzo wiele. Szczególnie daje się to we znaki na końcu filmu, tuż przed końcowymi napisami, gdy Marcus Wright decyduje się na szczególny rodzaj poświęcenia. Wszystko to odbywa się przy równie patetycznym podkładzie muzycznym. Przesłanie filmu, jakkolwiek mądre, zostaje wciśnięte widzowi nieco na siłę.

Mimo opisanych powyżej potencjalnych wad, “Terminator – Ocalenie” to film wyjątkowo udany. Nowe dzieło McG’a różni się wprawdzie znacznie od poprzednich odsłon, jednak większość zmian wypada na korzyść opisywanej produkcji. Nie można też pominąć faktu, że najnowszy “Terminator” to arcydzieło wizualne i muzyczne, co – jak jestem przekonany – docenią jurorzy przyszłorocznych festiwali filmowych. Fanów serii nie trzeba pewnie zachęcać do odwiedzenia kina, bo pewnie dawno już to uczynili. Jednak wszystkich, którzy jeszcze nie zdecydowali się, czy obejrzeć film na dużym ekranie, gorąco do tego zachęcam. Z pewnością nie pożałują.

Ocena: 7/10

Tytuł: Terminator – Ocalenie

Tytuł oryginału: Terminator – Salvation

Kraj: USA, Niemcy, Wielka Brytania

Data premiery: 2009-06-05 (Polska), 2009-05-14 (świat)

Czas projekcji: 115 minut

Reżyseria: McG

Scenariusz: David C. Wilson; John D. Brancato

Obsada: Christian Bale, Sam Worthington, Moon Bloodgood, Helena Bonham Carter, Anton Yelchin

Tekst archiwalny. Recenzja opublikowana pierwotnie na łamach portalu Bestiariusz 30 lipca 2012 roku.

Damian Bartosik

Bloger i autor

Miłośnik kultury i autora bloga, który od ponad 20 lat dzieli się swoją pasją z innymi.

Najnowsze artykuły

Pokoje

Biblioteka

Sala kinowa

Pokój gier

Gabinet

Salon

Lamus

Zapisując się do newslettera akceptuję postanowienia Polityki prywatności

Śledź mnie

Przeczytaj również

cRPG wszechczasów – recenzja gry “Baldur’s Gate”

cRPG wszechczasów – recenzja gry “Baldur’s Gate”

1998 rok był dla miłośników komputerowych gier fabularnych rokiem szczególnym. To właśnie wówczas światło dzienne ujrzały "Wrota Baldura" - kultowa gra gatunku, przez wielu nazywana bez ogródek najlepszą grą cRPG w dziejach elektronicznej rozgrywki. Produkcja, która...

Rozpusta na wielkim ekranie – recenzja filmu “Kaligula”

Rozpusta na wielkim ekranie – recenzja filmu “Kaligula”

Była połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy włoski reżyser Tinto Brass, znany dotychczas z tanich filmów erotycznych, stanął przed niepowtarzalną szansą nakręcenia wysokobudżetowej produkcji, przedstawiającej historię jednego z najbardziej...