Niskobudżetowe produkcje, których bohaterowie zmagają się z krwiożerczymi zwierzętami, potworami czy mitycznymi monstrami, wyrastały swojego czasu niczym grzyby po deszczu. Moda ta nie oszczędziła nawet dinozaurów – a raczej ich ożywionych indiańską magią szkieletów, które terroryzują amerykańskie miasteczko w filmie Colina Fergusona pod tytułem „Atak dinozaurów”.
Problem z rozrabiającymi prehistorycznymi gadami nie zaistniałby w ogóle, gdyby nie lokalny uniwersytet, który zdecydował się na zakup dodatkowej ziemi. A tak się akurat złożyło, że wybór padł na tereny uznawane przez ich rdzennych mieszkańców za święte. Naprzeciw tym zamiarom wychodzi Dakota, indiański aktywista i właściciel lokalnego muzeum. Konflikt pomiędzy nim a władzami uczelni stopniowo narasta. Starając się nie dopuścić, by święte ziemie dostały się w obce ręce, Dakota odprawia magiczny rytuał, ożywiając znajdujące się w muzeum szczątki trzech dinozaurów – velociraptora, tyranozaura i pterodaktyla. Stwory zaczynają siać popłoch w mieście, terroryzując mieszkańców. Przed szeryfem Jake’m stoi odpowiedzialne zadanie przywrócenia spokoju w miasteczku i odegnania prehistorycznych monstrów tam, skąd przybyły.
Pod względem wykonania „Atak dinozaurów” nie dorównuje nawet przeciętnym hollywoodzkim produkcjom. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż film Colina Fergusona to tak naprawdę bylejaki zapychacz czasu antenowego dla amerykańskich stacji telewizyjnych, zrealizowany przy użyciu minimalnych środków i bez większych ambicji. Niewielki budżet produkcji jest widoczny gołym okiem, a próby maskowania tego faktu – by wspomnieć choćby nieumiejętnie wykonane ujęcia z perspektywy pierwszej osoby – wypadają raczej nieudolnie.
Nie znaczy to jednak, iż film jest tak słaby, że nie warty oglądania. Należy docenić wysiłek Stevena Branda i Kirsty Mitchell, którzy stanęli na wysokości zadania, tworząc na ekranie dopełniający się duet. Niczego sobie jest także towarzysząca seansowi muzyka. Nie są to kompozycje najwyższych lotów, jednak ich wykorzystanie w poszczególnych scenach nie budzi większych zastrzeżeń.
Muzyka mogłaby skutecznie podkreślić atmosferę narastającego niebezpieczeństwa, gdyby nie fakt, iż wyłączywszy wspomniany duet, aktorzy wcielają się w swoje role bez większego przekonania. Bohaterowie „Ataku dinozaurów” wydają się niezbyt przejęci spustoszeniem, jakie szkielety prehistorycznych gadów sieją w ich miasteczku. Ścigana przez monstrum nastolatka, zamiast mknąć sprintem do najbliższego schronienia, ucieka zaledwie truchtając, zupełnie tak, jakby gonił ją pies z kulawą nogą. Szczęśliwie przebywający w okolicy amerykańscy żołnierze, okazują się żółtodziobami, nie mającymi pojęcia o użytkowaniu broni ciężkiego kalibru. Kiepska gra aktorów, jak również nagromadzenie nielogiczności i uproszczeń w scenariuszu, okazują się gwoździami do trumny dla opisywanej produkcji.
Jeśli jednak przymknie się oko na wszelkie błędy i niedociągnięcia twórców – co wcale łatwe nie jest – z oglądania „Ataku dinozaurów” da się czerpać pewną, minimalną satysfakcję. Film Colina Fergusona nie jest nudny. Dominuje w nim wartka akcja, a dynamiczne sceny z udziałem tytułowych monstrów (nawet jeśli ich wykonanie budzi spore zastrzeżenia) od czasu do czasu są w stanie autentycznie zainteresować. „Atak dinozaurów” z pewnością nie jest filmem godnym polecenia – to kiepska, tania i nieudolnie zrealizowana produkcja, którą pogrąża słabe aktorstwo, nielogiczny scenariusz i mizerne efekty specjalne. Tylko dla odważnych maniaków dinozaurów, którym niestraszne jest blisko półtorej godziny wyrwane z życiorysu.
Ocena: 3/10
Tytuł: Atak dinozaurów
Tytuł oryginału: Triassic Attack
Kraj: USA
Data premiery: 2010
Czas projekcji: 84 minuty
Reżyseria: Colin Ferguson
Scenariusz: Tripp Reed
Obsada: Emilia Clarke, Gabriel Womack, Raoul Max Trujillo, Steven Brand
Tekst archiwalny. Recenzja opublikowana pierwotnie na łamach portalu Bestiariusz 24 lipca 2012 roku.