Przegrana bitwa pod Wiedniem – recenzja filmu „Bitwa pod Wiedniem”

lut 26, 2025 | Sala kinowa

O planowanym powstaniu filmu poświęconego wiedeńskiej wiktorii Jana III Sobieskiego mówiło się już od wielu lat. Tropy prowadziły do Hollywood, a do roli reżysera przymierzano nawet słynnego Mela Gibsona. Wielkie nadzieje na powstanie amerykańskiego hitu, poświęconego jednemu z najważniejszych militarnych zwycięstw Polski i chrześcijańskiej Europy, rozwiały się jednak. Ostatecznie okazało się, iż „Bitwa pod Wiedniem” będzie włosko-polską koprodukcją, w dodatku reżyserowaną przez Renzo Martinellego, którego wcześniejsze dzieła nie cieszyły się uznaniem krytyki. Wśród sponsorów przedsięwzięcia znalazły się: Włoskie Ministerstwo Kultury i Polski Instytut Sztuki Filmowej, a łączny budżet wyniósł ponad 12 milionów euro. Co z tego wszystkiego wynikło?

Niestety, nie bez zawodu odpowiedzieć trzeba, iż niewiele dobrego. Nie minęło nawet kilka dni od premiery, a media zrównały film z ziemią. Przejechały po nim niczym przysłowiowy walec, a na twórcach nie pozostawiły suchej nitki. Zarzuty dotyczyły niemal każdego aspektu produkcji, począwszy od jego wymowy, poprzez nieudolne aktorstwo, a skończywszy na wszystkich niemal elementach oprawy audiowizualnej. Przyznać trzeba, iż w znakomitej większości przypadków owa krytyka znajdowała uzasadnienie. „Bitwa pod Wiedniem” Martinellego jest bowiem obrazem słabym, zrobionym nieudolnie i niestarannie, z pogwałceniem norm rządzących filmowym rzemiosłem. W całym tym oceanie rozczarowania można znaleźć jednak pojedyncze, powszechnie przemilczane zalety produkcji, bądź i kwestie, na które ostrza krytyki skierowane zostały niesłusznie.

Film otwiera odpowiednie wprowadzenie, uświadamiające widza o wadze wydarzeń z września 1683. Pada słuszne sformułowanie, iż w przededniu bitwy pod Wiedniem losy chrześcijańskiej Europy wisiały na włosku, a jeśli cywilizacja łacińska nie uległa muzułmańskiej nawale, to należy zawdzięczać ten fakt dwóm osobom – włoskiemu zakonnikowi Markowi z Aviano oraz polskiemu władcy, Janowi III Sobieskiemu. Jeśli jednak ktoś spodziewał się ujrzeć jednego z naszych najwybitniejszych królów w charakterze głównego bohatera, zawiedzie się srodze. Ciężar ten scenarzyści włożyli na barki Marka z Aviano, zaś Sobieski pojawia się tu zaledwie w kilku scenach, a wypowiadane przez niego kwestie dialogowe policzyć można na palcach obu rąk.

Śmiało można zatem powiedzieć, że chociaż kulminacyjnym punktem fabuły „Bitwy pod Wiedniem” jest właśnie wydarzenie zawarte w tytule filmu, to w rzeczywistości film Martinellego przypomina raczej hagiograficzną historię poświęconą wspomnianemu Markowi z Aviano, notabene jednej z wielu wybitnych postaci Kościoła Katolickiego, beatyfikowanej przez papieża Jana Pawła II w kwietniu 2003 roku. Ów Marek daje się poznać jako kaznodzieja i cudotwórca, przywracający zdrowie chorym i kalekom, gorliwie krzewiący wiarę w Chrystusa. Po tym, jak doznaje proroczej wizji i zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie wisi nad chrześcijańską Europą ze strony Kara Mustafy, Marek usiłuje przekonać austriackiego władcę, Leopolda I, o powadze sytuacji i konieczności rozpoczęcia przygotowań do stawienia czoła tureckiej nawale. Jednym z nielicznych silnych europejskich monarchów, aczkolwiek niepozostającym w dobrych stosunkach z Leopoldem, jest właśnie Jan III Sobieski. Odsiecz, z jaką przybędzie atakowanemu Wiedniowi, okaże się bezcenna i kluczowa w zwycięstwie zjednoczonych sił chrześcijaństwa.

Ujmując rzecz z grubsza, podobne przedstawienie sprawy jest jak najbardziej zgodne z historycznymi faktami. Zadowoleni będą ci, którzy liczyli na uwypuklenie polskiego wkładu w ostateczny tryumf nad Kara Mustafą. Widniejące na plakatach, reklamujących film hasło „Polskie zwycięstwo, które odmieniło losy świata” daje wystarczający obraz tego, czego można się po filmie spodziewać. Istotnie bowiem, twórcy wyraźnie dają widzowi do zrozumienia, iż pokonanie Turków nie byłoby możliwe, gdyby nie polska odsiecz, a także niespodziewany i ryzykowny, ale skuteczny, wojenny fortel Sobieskiego, jakim było zaatakowanie obozu Kara Mustafy od strony wzgórza Kahlenberg, skąd ruszyła brawurowa szarża husarii.

Wszystko to brzmi pięknie, dopóki nie zobaczy się tego na własne oczy. Oprawa wizualna „Bitwy pod Wiedniem” woła bowiem o pomstę do nieba. Większość widzów z pewnością będzie zachodzić w głowę, gdzie podziało się blisko pięćdziesiąt milionów złotych, którymi dysponowali twórcy? Różnego rodzaju plenery zostały wykonane przy użyciu technologii komputerowych. A przecież w dzisiejszych czasach nakręcenie zdjęć ze śmigłowca nie jest już niczym specjalnie odkrywczym i trudnym (a spojrzenie w budżet filmu pozwala stwierdzić, że śmiało można było sobie na to pozwolić). Podobnie jest z wilkiem, którego Marek z Saviano niejednokrotnie spotyka na swojej drodze. Powołany do istnienia dzięki komputerowej animacji, stanowi jeden ze szczegółów pogrążających twórców filmu. Nie inaczej rzecz ma się ze scenami batalistycznymi. Zupełnie niezrozumiałym jest, dlaczego niektóre z efektów specjalnych, w postaci eksplodujących murów czy wybuchów kul armatnich, zostały zrealizowane na przyzwoitym poziomie, zaś inne przywodzą na myśl fajerwerki z cut-scenek komputerowych gier sprzed dekady. Walki wręcz nie prezentują się mizernie, ale krew sztucznie tryskająca na wszystkie strony – zdecydowanie tak i nie jest to bynajmniej celowy, przerysowany zabieg jak w pamiętnym „300”. Ostatecznie, zawiodą się również wszyscy ci, którzy spodziewali się zobaczyć imponujący atak polskiej husarii. Niestety, także i ten, jakże istotny dla polskich widzów element, wygląda bardzo ubogo. Nasza słynna jazda o niebo lepiej prezentowała się przed trzynastoma laty w „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana.

Szczęśliwie, na tle beznadziejnej warstwy wizualnej, całkiem znośnie prezentuje się muzyka. Wprawdzie próżno szukać w „Bitwie pod Wiedniem” oscarowych kompozycji, niemniej jednak, kiedy oczy widza nie będą już mogły znieść tandetnych efektów i scenografii, śmiało będzie mógł je zamknąć i dać zmysłom chwilę ukojenia, delektując się przyjemnie rozbrzmiewającymi utworami.

Niełatwo jest w przypadku „Bitwy pod Wiedniem” ocenić grę aktorów. W głównej mierze dlatego, iż od pewnego momentu łatwo jest dostrzec, przez jakie męki musieli przechodzić, pracując przy tak nieciekawym, pełnym sztampowych i pompatycznych dialogów scenariuszu. Na tle całości w sposób szczególny wyróżnia się Piotr Adamczyk, który rewelacyjnie ubrał postać Leopolda I w lekko groteskową szatę. Alicja Bachleda-Curuś jako księżna Eleonora Lotaryńska spisała się o dziwo znacznie lepiej, niż w większości dotychczasowych produkcji, w których można było ją zobaczyć. Odgrywający głównego bohatera F. Murray Abraham wypadł natomiast dość nijako. Wyjątkowo dobrze zaprezentował się jedynie w scenach płomiennych, patetycznych przemów. Marco D’Aviano w jego wykonaniu z pewnością jednak nie jest kreacją, o której będzie się wyjątkowo długo pamiętać. Enrico Lo Verso, któremu w udziale przypadła rola Kara Mustafy, zdecydowanie zabrakło charyzmy, a w porównaniu z inną, nie tak dawną ciekawą kreacją muzułmańskiego władcy – Saladyna granego przez Ghassana Massouda w „Królestwie niebieskim” Ridley’a Scotta – prezentuje się wręcz żałośnie. Co szczególnie rozczarowujące, scenarzyści nie pozwolili też wykazać się Jerzemu Skolimowskiemu w roli króla Jana III Sobieskiego, którego udział w filmie ograniczył się do kilku kwestii dialogowych i prezentowania dumnego, władczego spojrzenia prosto w obiektyw kamery. To i tak lepiej i więcej niż mieli do pokazania Daniel Olbrychski i Borys Szyc, których udział w „Bitwie pod Wiedniem” sprowadzony został praktycznie do roli statystów.

Wszystkie wymienione powyżej wady i ogólna bylejakość opisywanej produkcji jest bolesna również dlatego, że odwraca uwagę od ważnego, choć niepopularnego przesłania, jakie niesie ze sobą film. Obraz Martinellego, choć przedstawia wojnę między chrześcijanami a wyznawcami islamu, która toczyła się ponad trzysta lat temu, pełen jest aluzji i odniesień do współczesnej rzeczywistości. Dość wspomnieć, iż poza Polską film nie nosi wcale tytułu „Battle of Vienna”, lecz „September Eleven 1683” (nawiązanie do 11 września 2001 wydaje się oczywiste), co stanowi drobne historyczne przekłamanie, gdyż tak naprawdę bitwa stoczona została 12 września. Jak mało który, film Martinellego nie wpisuje się w dominujący obecnie w produkcjach o charakterze religijnym nurt dialogu i współpracy, lecz stawia jasną tezę: jest jeden Bóg i wcale nie jest wszystko jedno, w jaki sposób się go wyznaje. Podkreślony zostaje ekskluzywny charakter wyznania katolickiego, co najlepiej obrazują niektóre dialogi i przemowy głównego bohatera. Na stwierdzenie, iż „każde światło jest prawdziwe”, odpowiada, że wręcz przeciwnie, prawdziwe jest tylko jedno. Na krótko przed bitwą nawołuje zaś do obrony wiary, rodziny i tradycji, gdyż ewentualne zwycięstwo tureckich najeźdźców położyłoby temu wszystkiemu kres. Trudno nie dostrzec tu jawnych nawiązań do wartości, jakie w dzisiejszym świecie reprezentuje i których broni chrześcijaństwo. Apel ten należy więc interpretować także w kontekście współczesnej obrony wartości konstytuujących naszą cywilizację. Zwłaszcza, że kosmetycznych detali, akcentujących ponadczasowość wymowy produkcji – takich jak choćby krzyż Jana Pawła II trzymany w rękach Marka z Saviano czy współczesne godło Polski na sztandarach husarii – jest w filmie znacznie więcej.

Wobec powyższego, nie powinno dziwić, dlaczego tak wielu przedstawicieli mediów, nie wypunktowując nawet poważnych braków warsztatowych filmu, wieszało na nim psy, odkąd tylko pojawił się w kinach. Przesłanie płynące z produkcji Martinellego nie przystaje do idei, które zwykło się w ostatnim czasie promować w publicznym dyskursie. Gdyby tylko film prezentował się lepiej od strony czysto rzemieślniczej, można byłoby go polecić wszystkim widzom, jako środek na przypomnienie o fundamentach chrześcijańskiej cywilizacji. Niestety, forma, w jakiej podano nam „Bitwę pod Wiedniem”, w żaden sposób nie dorównuje treści. Pozostał zmarnowany potencjał, roztrwonione miliony i żal, że jedno z najwspanialszych zwycięstw polskiego oręża nadal nie zostało zekranizowane w taki sposób, na jaki zasługuje.

Ocena: 4/10

Tytuł: Bitwa pod Wiedniem

Tytuł oryginału: 11 settembre 1683

Kraj: Polska, Włochy

Data premiery: 2012

Czas projekcji: 132 minuty

Reżyseria: Renzo Martinelli

Scenariusz: Renzo Martinelli, Valerio Manfredi

Obsada: F. Murray Abraham, Enrico Lo Verso, Alicja Bachleda-Curuś, Jerzy Skolimowski, Piotr Adamczyk

Tekst archiwalny. Recenzja opublikowana pierwotnie na łamach portalu Bestiariusz 4 listopada 2012 roku.

Damian Bartosik

Bloger i autor

Książki towarzyszą mi, odkąd pamiętam. Uwielbiam je nie tylko czytać i analizować, ale także otaczać się ich fizycznym pięknem. Życie bez szelestu przewracanych kartek i zapachu pożółkłych stronic straciłoby wiele ze swojego uroku. Chętnie podzielę się z Wami swoją pasją.

Najnowsze artykuły

Pokoje

Biblioteka

Sala kinowa

Pokój gier

Gabinet

Salon

Lamus

Zapisując się do newslettera akceptuję postanowienia Polityki prywatności

Śledź mnie

Przeczytaj również

Nowe przygody Jimmy’ego Rooka – recenzja książki „Ciemnia”

Nowe przygody Jimmy’ego Rooka – recenzja książki „Ciemnia”

Niewielu jest twórców, którzy potrafią tworzyć równie dobre powieści grozy, jak Graham Masterton. Jednak, podobnie jak wielu innym, jemu także zdarzają się wypadki przy pracy. Jednym z nich jest "Ciemnia". Jest to kolejna, szósta już powieść, której bohaterem jest Jim...