Tajlandia – Bangkok – Miasto, które nikogo nie pozostawia obojętnym

lip 23, 2024 | Salon

Kiedy jedzie się po raz pierwszy do takiej metropolii jak Bangkok, zwłaszcza, jeśli jest to pierwsza wizyta na obcym kontynencie, trudno pohamować pewne obawy, a uczuciu ekscytacji i niedoczekania towarzyszy niepewność, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem i czy nie spotkają nas przykre niespodzianki. Zasłyszane plotki, obiegowe opinie pokazujące naszą destynację z różnych, niekoniecznie tych najlepszych stron, też nie pomagają. A mimo to jedziemy, ciekawość świata i chęć poznania tego, co przez długie lata wydawało się człowiekowi nieosiągalne i pozostawało domeną podręczników do geografii, zwycięża. 

Pierwszym, co rzuca się w oczy jeszcze w korytarzu prowadzącym z samolotu na lotnisko, jest gorąco. Na dzień dobry przywitał nas ponad trzydziestopięciostopniowy upał. Przy czym trzeba powiedzieć, że jest to zupełnie inny rodzaj upału, niż te, do których przywykliśmy odwiedzając Portugalię czy Grecję. Upał w Tajlandii charakteryzuje się duchotą, powietrze jest wilgotne, a niezależnie od ubioru i jakości użytych antyperspirantów, każdy backpacker niosący na plecach swój tymczasowy dobytek już po kilkunastu minutach może wyciskać t-shirt jak mokrą ścierkę. Bangkok jest najgorętszym miastem świata i te upały mocno dają się we znaki. Przez pierwszych kilka chwil po głowie kołaczą myśli – “za gorąco”, “nie damy rady, udusimy się tu”, “Boże, jak my tu spędzimy te dwa tygodnie”. Zaciskamy jednak zęby i idziemy przed siebie. Choć upały nie opuszczają nas ani na moment – nawet podczas ulewy która spada w trzecim dniu naszego pobytu – to jednak w jakiś magiczny sposób jesteśmy w stanie do nich przywyknąć. 

Ogarnia nas zdumienie kiedy okazuje się, że podróż z lotniska – ogromnego, przestronnego i nader przejrzystego – do ścisłego centrum miasta, zajmuje nam ponad pół godziny. Jedziemy szybko, miejscowi nie przyglądają nam się specjalnie, jesteśmy jednymi z wielu turystów podążających z grubsza w podobnym kierunku. Choć w kolejce panuje ścisk, widzimy przez okno ogrom tego miasta. Gęsta zabudowa, dziesiątki tysięcy samochodów poruszających się we wszystkich kierunkach. Blisko dziewięciomilionowe miasto, prawie jak pięć naszych Warszaw, a i to licząc tylko sam Bangkok i jego mieszkańców, bez aglomeracji i całej rzeszy przyjezdnych. Rozmiary Bangkoku imponują od pierwszych chwil spędzonych w mieście, ale dopiero wjazd na Lebua Tower ostatniego wieczora i przekonanie się, że gąszcz wieżowców i zabudowań ciągnie się aż po widnokrąg nawet z 63 piętra Sky Baru The Dome at Lebua State Tower – tego samego, w którym kręcono kilka scen słynnego “Kac Vegas w Bangkoku” daje nam pojęcie o tym, jak ogromne to miasto. 

Wysiadamy na stacji Phaya Thai i przez chwilę jesteśmy zdezorientowani. Nawigacja Google’a szaleje i minie dłuższa chwila, zanim się ogarnie. Musimy chyba wyglądać na niepewnych swego, bo przychodzi do nas pewna Tajka, zagaduje po angielsku i przekonana, że chcemy dostać się na Khao San Road, pokazuje nam, gdzie powinniśmy się skierować, by złapać jadącego tam busa. Bo w Bangkoku przystanki autobusowe wcale nie są oznaczone tradycyjnymi, znanymi choćby z Europy tabliczkami z rozkładami. A przynajmniej nie wszystkie. Czekając na busa, podchodzi do nas maszynista kolejki z lotniska – tej samej, którą przed chwilą tu przyjechaliśmy. Wypytuje nas o to skąd jesteśmy, sam dużo opowiada o swoim życiu i planach na przyszłość. Bus ostatecznie nie przyjeżdża mimo półgodzinnego czekania, musimy złapać tuktuka. Kierowca jest jednak oszczędny w słowach. Pracownicy obsługi w hotelach – przyłóż do rany. Sprzedawcy na bazarach – uśmiechnięci od ucha do ucha, podający na “dzień dobry” zaporowe ceny, a potem z ciągłym uśmiechem akceptując kwoty o połowę niższe niż podane na początku. I tak przecież zarabiają. Przechadzka Khao San Road pozwala nam się poczuć jak bankomaty. Zaczepiają nas na każdym kroku, proponując niezliczone atrakcje, zarówno te mniej, jak i bardziej legalne. Decydujemy się jednak na całkiem klasycznego pad thaia. Kupujemy też lokalne piwo, choć właściciel ulicznego baru prosi nas, byśmy nalewali je do kubków dyskretnie, pod stołem. Nie dostaliśmy paragonów, wygląda na to, że nie ma też mowy o żadnej koncesji. To się nazywa uniwersalizm, przekonujemy się, że fiskus traktowany jest jak zło konieczne pod każdą szerokością geograficzną. Próbujemy skonfrontować nasze pierwsze doświadczenia z Tajami z tym, czego naczytaliśmy się przed podróżą. Wnioski są nieoczywiste; przekonujemy się, nie po raz pierwszy w życiu, że ludziom trudno przypisywać jest jakiekolwiek wspólne mianowniki, wszędzie znajdziemy bowiem osoby otwarte i pomocne, skryte i zamknięte, oszustów i naciągaczy, ale też poczciwców, którzy nie pozwoliliby sobie na oszukanie bliźniego, choćby wyglądał jak ktoś ociekający dolarami. Dopiero po dłuższym czasie przekonujemy się, że uśmiech Tajów faktycznie przybiera różne znaczenia i oblicza, widzimy na własne oczy, jakim szacunkiem otacza się tu króla i władze państwowe, a także jak duży wpływ na życie Tajów ma buddyzm i jego filozofia.

W Bangkoku spędzimy jeszcze łącznie cztery dni, starając się poznać możliwie jak najwięcej tajemnic tego miasta. Wiemy jednak, że to za mało, aby przekonać się o nich wszystkich. Okazuje się, że centrum Bangkoku, które wydaje się stosunkowo nieduże na mapach Google’a, jest naprawdę rozległe. Mimo to staramy się do minimum ograniczyć podróże tuktukami i taksówkami, niemal wszędzie poruszając się na własnych nogach. Nie od razu przyzwyczajamy się do ruchu lewostronnego, szybko natomiast przekonujemy się, że na tajskich ulicach pieszy nie jest w żaden sposób uprzywilejowany. To znaczy, jeśli wtargniesz na ulicę, to kierowcy aut grzecznie Cię przepuszczą. Jednak jeśli nie wymusisz tego poprzez wejście na pasy, nie licz, że ktoś się dla Ciebie zatrzyma!

Z ciekawości sprawdzamy, ile kilometrów robiliśmy piechotą każdego dnia w Bangkoku. Wychodzi nam, że średnio siedemnaście. Było co chodzić. W dniu “świątynnym” na piechotę, w dniu w którym odwiedzaliśmy Ayutthayę – na dworzec dreptaliśmy pieszo, w dniu który przeznaczyliśmy między innymi na muzeum narodowe oraz targowiska uznaliśmy że odległości między poszczególnymi punktami programu, na ogół mniejsze niż kilometr, są za małe, żeby w ogóle fatygować kierowców tuktuków. I gdyby nie dające się we znaki upały, to w ciągu dnia zmęczenie prawie wcale nam się nie udziela. 

Chłoniemy Bangkok wszystkimi zmysłami. Oczy nacieszone misternie zdobionymi fasadami świątyń i milionami świateł w Chinatown. Uszy zmęczone zgiełkiem ogromnej metropolii i silnikami tysięcy aut i skuterów, handlarzami i kierowcami kierującymi do nas swoje oferty, a relaksujące się dopiero przy brzmieniu buddyjskich mantr. Zapach? Tak, każdy powie, że Bangkok ma swoją woń, która jest chyba wypadkową milionów aromatów dobiegających nozdrza z każdej strony. Mieszanina spalin, smogu i wilgoci, ale też aromatycznych przypraw, kuszącego ze wszystkich stron street foodu, czy przyjemnych dla nosa kadzidełek. A smak? Smak to materiał na osobną historię. Nie przesadzę stwierdzając, że kuchnia tajska jest jedną z najwspanialszych na świecie.

Trudno nie odnotować ogromnych kontrastów. Nie tak daleko od dzielnicy pełnej pięciogwiazdkowych hoteli i pięknie udekorowanych sklepów z biżuterią biegną ulice zamieszkane przez najuboższych mieszkańców. W cieniu imponujących drapaczy chmur znajdują się zaułki, do których nie zdecydowalibyśmy się zapuszczać po zmroku. Coraz bardziej rozumiemy, dlaczego to miasto nikogo nie pozostawia obojętnym. Tu bogactwo przeplata się z biedą, tradycja i historia z nowoczesnością, prosta ludzka życzliwość z naciągactwem i żądzą zysku, a za uśmiechem nie zawsze kryją się pozytywne emocje. Niby jak wszędzie, ale w Bangkoku jakoś tak… bardziej. 

Mówi się, że Bangkok to miasto, które wciąga. Nas stolica Tajlandii wciągnęła bez reszty i gdyby nie to, że na odwiedzenie ciągle czeka wiele innych, pięknych miejsc, z pewnością niebawem byśmy do niej powrócili. Od Bangkoku zaczęła się nasza pierwsza azjatycka przygoda, na Bangkoku też się skończyła, ale oboje czujemy, że powrót do Miasta Aniołów, choćby w charakterze punktu przestankowego do podróży w inne miejsce, jest tylko kwestią czasu. 

Marzec 2018

Damian Bartosik

Bloger i autor

Miłośnik kultury i autora bloga, który od ponad 20 lat dzieli się swoją pasją z innymi.

Najnowsze artykuły

Pokoje

Biblioteka

Sala kinowa

Pokój gier

Gabinet

Salon

Lamus

Zapisując się do newslettera akceptuję postanowienia Polityki prywatności

Śledź mnie

Przeczytaj również

Rozpusta na wielkim ekranie – recenzja filmu “Kaligula”

Rozpusta na wielkim ekranie – recenzja filmu “Kaligula”

Była połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy włoski reżyser Tinto Brass, znany dotychczas z tanich filmów erotycznych, stanął przed niepowtarzalną szansą nakręcenia wysokobudżetowej produkcji, przedstawiającej historię jednego z najbardziej...