“Frankenweenie”, który przed kilkoma tygodniami trafił na ekrany kin, jest rozszerzoną wersją krótkometrażowej produkcji, popełnionej przez Tima Burtona przed niemal trzydziestoma laty. Ograniczony budżet pozwolił niezbyt znanemu wówczas twórcy na nakręcenie zaledwie dwudziestominutowego obrazu, w dodatku nie animowanego, lecz z udziałem żywych aktorów. Dziś Burtonowi nie brakuje ani funduszy, ani renomy, co pozwala mu na realizowanie dawnych pomysłów z większym rozmachem. Z jakim efektem?
Pewnego dnia Korek, ukochany pies Victora, ginie pod kołami samochodu. Chłopiec nie może pogodzić się ze śmiercią pupila i gotów byłby zrobić wszystko, by go odzyskać. Chodzi osowiały i smutny, aż podczas pewnej lekcji fizyki, ekscentryczny nauczyciel, pan Rzykruski, przedstawia na martwej żabie skutki działania wyładowań elektrycznych. Płaz zaczyna poruszać kończynami zupełnie jak żywy. Zainspirowany tym wydarzeniem, Victor opracowuje mechanizm, dzięki któremu przywraca swojego psa do życia. Sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, kiedy o sekrecie chłopca dowiadują się jego koledzy ze szkoły, którzy zechcą wykorzystać jego odkrycie w mającym się niebawem odbyć szkolnym festiwalu naukowym.
“Frankenweenie” zachwyci wszystkich miłośników twórczości Tima Burtona. Film utrzymany jest w przygnębiającej, żałobnej atmosferze, podkreślanej przez czarno-białą kolorystykę i posępne kompozycje Danny’ego Elfmana. Czarny humor, będący niejako wizytówką reżysera, występuje tu jednak w śladowych ilościach, ustępując miejsca wszechogarniającej psychodelii. Dziewczynka wróżąca z kocich odchodów, muchy wydostające się z pozszywanych fragmentów ciała ożywionego psa, czy też nagrobki z krzyżami przypominającymi ułożone w poprzek siebie kości, to tylko garść pierwszych z brzegu przykładów potwierdzających specyficzne, choć posiadające wielu zwolenników, poczucie humoru tego twórcy.
Nie mniej psychodeliczne są postacie występujące w filmie. Główny bohater, Victor, to inteligentny, choć bardzo skryty młodzieniec, o – jak wyraziła to jego filmowa matka – “bogatym życiu wewnętrznym”. Jego sąsiadka i rówieśniczka to anemiczne, liche dziewczę bez reszty podporządkowane poleceniom wujka-burmistrza, swoją drogą będącego strasznie gderliwym i antypatycznym osobnikiem, jak na osobę pełniącą tego typu publiczną funkcję. Wspomniany wcześniej pan Rzykruski to nauczyciel starej daty, dysponujący ogromną wiedzą i prowadzący ciekawe lekcje, ale przy tym nad wyraz impulsywny. Całości dopełnia klasa Victora. Garbaci, szczerbaci, przeraźliwie chudzi bądź odznaczający się straszliwą nadwagą, chorobliwie ambitni, zawistni lub cwaniaczkowaci – w każdym z uczniów jest coś odpychającego lub odrażającego, czy to w aparycji, czy w usposobieniu.
Fani horroru i fantastyki naukowej znajdą we “Frankenweenie” szereg mniej lub bardziej otwartych nawiązań do kultowych dzieł ich ulubionych gatunków. Najbardziej oczywiste skojarzenia wiążą się ze “Smętarzem dla zwierzaków” Stephena Kinga. Można jednak dostrzec ukłony w kierunku takich filmów jak “Mumia”, “Godzilla” czy “Frankenstein”, a scena z burmistrzem chowającym się w toi-toiu jest jakby żywcem wyjęta z “Parku Jurajskiego”.
Burton nawiązuje również do wielu wcześniejszych dzieł z własnego dorobku. Motyw z płonącym wiatrakiem spotkaliśmy już w “Jeźdźcu bez głowy”. Zastosowanie animacji poklatkowej oraz groteskowe, nieco karykaturalne sylwetki bohaterów, przywodzą na myśl “Gnijącą pannę młodą”. Miasteczko New Holland, w którym rozgrywa się akcja “Frankenweenie” jest łudząco podobne do tego z “Edwarda Nożycorękiego”, zaś gabinet, jaki zorganizował sobie na strychu Victor, jako żywo przypomina pracownię demonicznego golibrody, Sweeney Todda.
Warto również zwrócić uwagę na proste, lecz niezmiernie istotne przesłanie, skrywane przez “Frankenweenie”. Porusza problem akceptacji śmierci i przemijania, pogodzenia się z tym, iż wszystko ma swój czas. Szkoda jedynie, że siłę tego morału osłabia przesadnie optymistyczny finał całej historii. Ponadto film Burtona dotyka kwestii lęku przed tym, co nieznane bądź niepopularne, wskazując negatywne skutki uprzedzeń nie popartych własnymi doświadczeniami. Mądre słowa padają również w odniesieniu do nauki, która – jak podkreśla jeden z bohaterów – sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła, ale nieodpowiednio wykorzystana, może posłużyć niegodziwym celom.
“Frankenweenie” to jeden z najlepszych filmów w dotychczasowym dorobku Tima Burtona. Pełen nawiązań do innych dzieł kultury, imponujący oprawą audiowizualną i ukazujący historię z ważkim przesłaniem. Fani reżysera z pewnością odnajdą także wiele frajdy w odnajdywaniu odniesień do jego własnych utworów. Należy jednak przestrzec, by nie pokazywać “Frankenweenie” najmłodszym odbiorcom. Chociaż uczniowie ostatnich klas szkoły podstawowej mieszczą się już w gronie adresatów filmu, to młodsi widzowie, z racji nagromadzenia psychodelicznych akcentów, mogą przypłacić seans kilkudniową, przeplataną nocnymi koszmarami traumą.
Ocena: 8/10
Tytuł: Frankenweenie
Tytuł oryginału: Frankenweenie
Kraj: USA
Data premiery: 2012
Czas projekcji: 87 minut
Reżyseria: Tim Burton
Scenariusz: John Augut, Leonard Ripps
Obsada: Catherine O’Hara, Martin Short, Martin Landau, Charlie Tahan, Winona Ryder
Tekst archiwalny. Recenzja opublikowana pierwotnie na łamach portalu Bestiariusz 18 stycznia 2013 roku.