Jaka piękna katastrofa – recenzja filmu “2012”

wrz 13, 2024 | Sala kinowa

O “2012” było głośno na długo przed premierą. Zwiastuny najnowszej produkcji Rolanda Emmericha kusiły widzów ponad pół roku przed tym, jak film trafił na ekrany polskich kin. Sugestywne obrazy rozpadającej się wskutek trzęsienia ziemi Kaplicy Sykstyńskiej, zalewane przez wburzone oceany tybetańskie świątynie, czy ucieczka przed spadającymi odłamkami meteorytów stanowiły obietnicę wielkiego, choć ponurego widowiska. Wielu zatem postanowiło pójść do kina i na własne oczy zobaczyć, jak wali się budowana przez tysiące lat cywilizacja.

Tytuł filmu stanowi oczywiste nawiązanie do legendarnego kalendarza Majów, który zdaniem wielu badaczy miał dokładnie wskazywać datę końca świata. Miało to nastąpić w grudniu 2012. Tymczasem akcja filmu zaczyna się trzy lata wcześniej, kiedy naukowcy odkrywają silne burze słoneczne, zdolne wpłynąć tragicznie na klimat panujący na Ziemi. Błyskawicznie opracowują plan ratunku dla planety, ale nie pozwalają, by zwykli zjadacze chleba dowiedzieli się o nadchodzącej katastrofie. Tymczasem Jackson Curtis zabiera dwoje swoich dzieci na wycieczkę do parku Yellowstone. W trakcie zwiedzania są oni świadkami nietypowych anomalii klimatycznych. Do Curtisa dociera, że snujący apokaliptyczne wizje ekolodzy mają niepodważalne dowody na poparcie swoich tez. Rozpoczyna się wyścig z czasem, w którym stawką jest przeżycie Curtisa, jego bliskich, oraz całej ludzkości.

Każdy, kto zna trochę dorobek Rolanda Emmericha, wie, jak bardzo twórca ten upodobał sobie kino katastroficzne, a jednocześnie, jak nierówny poziom zwykły prezentować jego dzieła. Ma na swoim koncie niezłe “Dzień niepodległości” czy “Patriotę”. Jest wyjątkowo nieudany “10.000 BC”, a także przeciętny “Pojutrze”, choć bardzo podobny w swojej wymowie i stylistyce właśnie do “2012”.

Niestety, “2012” to kolejny przeciętniak w wykonaniu Emmericha, który poza spektakularnymi efektami specjalnymi ma widzowi niewiele do zaoferowania. Reżyser miał do dyspozycji grube miliony dolarów i widać gołym okiem, że znaczną ich część spożytkował na zwalających z nóg scen ukazujących skalę zniszczenia ludzkiej cywilizacji. Zalewane wodami oceanu amerykańskie metropolie, widok pękającej ziemskiej skorupy czy upadające pod wpływem wszelkich sił przyrody najwspanialsze zabytki światowej kultury materialnej – wszystko to robi piorunujące wrażenie i nie daje o sobie zapomnieć jeszcze długo po zakończeniu seansu.

Diabeł jednak twki w szczegółach. W przypadku “2012” mamy do czynienia z radykalnym przerostem formy nad treścią. Pamiętam, że wraz z premierą filmu na rozmaitych forach poświęconych sztuce dziesiątej muzy jak grzyby po deszczu wyrastały tematy, w których piszący prześcigali się w wymienianiu największych bzdur i nielogiczności, wychwyconych w czasie seansu. Dlaczego, kiedy Chińczycy tworzą arki przetrwania, ratowane na nich są żyrafy, słonie i inne tego typu zwierzęta, podczas gdy dla niezbędnych wręcz krów, kóz i świń miejsce się nie znalazło? Z jakiej racji owe arki budują tylko Chińczycy, skoro dużo więcej ludzi uratowałoby się, gdyby do projektu budowy przystąpiły także inne państwa? Wreszcie – jak to jest, że telefony komórkowe i stacjonarne działają doskonale, mimo, że doszło do zniszczenia całej światowej infrastruktury? Po co scena, w której cudownie uratowany zostaje piesek-maskotka ukraińskiej prostytutki? Czyżby katastrofizm miał celowo spotykać się z komedią?

Jakby tego było mało, “2012” przesiąknięte jest typowo hollywoodzkim, nachalnym i po jakimś czasie niezmiernie drażniącym patosem. Szczytem nonsensu jest scena, w której głowy państw G-8, poruszeni przemową naukowca postanawiają otworzyć bramy arki i wpuścić do środka więcej ludzi, ryzykując przy tym fiaskiem całej akcji ratunkowej. Twórcy silą się na moralizowanie. A to a ekologii, a to o empatii, a to równości ludzi bez względu na ich status. Wszystko to jednak frazesy, o głębi odpowiedniej co najwyżej dla słabo rozgarniętego nastolatka.

Gdyby szukać w “2012” mocnych stron, to poza efektami specjalnymi można by wskazać muzykę. Utwory skomponowane przez Thomasa Wankera i Haralda Klosera dobrze wpasowują się w tło i podkreślają dramatyzm scen. Przyzwoicie wypadło też aktorstwo. Wcielający się w Jacksona John Cusack wypada nieźle, nawet jeśli historia jego postaci jest mało porywająca. Wśród obsady wybijasię też Chiwter Elijofor, któremu w udziale przypadła postać Adriana Helmsley’a, który wyrasta w filmie na sprawiedliwego wśród naukowców świata.

Chociaż nowy film Emmericha ma swoje momenty, to w gruncie rzeczy jest to sztampowe, popcornowe kino, które z powodzeniem da się oglądać tylko jednym okiem. Twórca “Pojutrze” i “Dnia niepodleglości” kolejny raz postawił na widowiskowość i jeśli tylko przymknąć oko na dziesiątki fabularnych bzdur i nielogiczności, to można czerpać z seansu pewną frajdę. W przeciwnym wypadku lepiej spożytkować ten czas w inny sposób.

Ocena: 5/10

Tytuł: 2012
Tytuł oryginału: 2012
Kraj: USA
Data premiery: 2009-11-11 (Polska) , 2009-11-11 (Świat)
Czas projekcji: 158 minut
Reżyseria: Roland Emmerich
Scenariusz: Roland Emmerich, Harald Kloser
Obsada: John Cusack, Amanda Peet, Chiwetel Ejiofor, Thandie Newton, Oliver Platt, Thomas McCarthy, Woody Harrelson, Danny Glover

Tekst archiwalny. Recenzja opublikowana pierwotnie na łamach portalu Bestiariusz 7 grudnia 2009 roku.

Damian Bartosik

Bloger i autor

Miłośnik kultury i autora bloga, który od ponad 20 lat dzieli się swoją pasją z innymi.

Najnowsze artykuły

Pokoje

Biblioteka

Sala kinowa

Pokój gier

Gabinet

Salon

Lamus

Zapisując się do newslettera akceptuję postanowienia Polityki prywatności

Śledź mnie

Przeczytaj również

cRPG wszechczasów – recenzja gry “Baldur’s Gate”

cRPG wszechczasów – recenzja gry “Baldur’s Gate”

1998 rok był dla miłośników komputerowych gier fabularnych rokiem szczególnym. To właśnie wówczas światło dzienne ujrzały "Wrota Baldura" - kultowa gra gatunku, przez wielu nazywana bez ogródek najlepszą grą cRPG w dziejach elektronicznej rozgrywki. Produkcja, która...

Rozpusta na wielkim ekranie – recenzja filmu “Kaligula”

Rozpusta na wielkim ekranie – recenzja filmu “Kaligula”

Była połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy włoski reżyser Tinto Brass, znany dotychczas z tanich filmów erotycznych, stanął przed niepowtarzalną szansą nakręcenia wysokobudżetowej produkcji, przedstawiającej historię jednego z najbardziej...