Amerykańskie produkcje telewizyjne, których fabuła skupia się na cudownie przywróconych do życia i siejących zniszczenie monstrach, wyrastają w ostatnim czasie niczym grzyby po deszczu. Jednym tchem można wymieniać tytuły takie, jak “Atak dinozaurów”, “Mamut”, “Pterodaktyl”, czy “Hybryda”. “Przebudzenie bestii” to kolejny film wpisujący się w tę konwencję.
Rzecz dzieje się w Beaver Mills, niewielkim miasteczku na Alasce. Mieszkańcy przygotowują się do dorocznego festiwalu, jednak poprzedza go tajemnicze zniknięcie kilku osób. Kiedy policja odnajduje w okolicy ludzkie szczątki, rodzą się przypuszczenia, że w lasach za miastem grasuje wściekły niedźwiedź grizzly. Świadków zarzekających się, iż widzieli latające nad Beaver Mills skrzydlate monstrum, początkowo nikt nie traktuje poważnie – do czasu, gdy nieproszony gość nie zakłóci lokalnej imprezy.
“Przebudzenie bestii” nie wybija się niczym na tle całej masy podobnych produkcji, powstałych na przestrzeni minionych paru lat. W filmie Monroe’a powielono także znaczną część cechujących je błędów. Opowiedziana tu historia jest prosta niczym konstrukcja cepa, a zaczyna się bodaj w najbardziej oklepany sposób, jaki można sobie wyobrazić: oto przystojny mężczyzna, noszący w sercu pustkę po utracie brata, staje się obiektem zainteresowania ślicznej, pracującej w miejscowej restauracji niewiasty, a wątek ten ciągnie się aż po ostatnie sceny. Obowiązkowo mamy tu także nawiedzoną dewotkę, całkowicie przekonaną, że atak wywerna to zapowiedziana w Apokalipsie kara za grzechy, a także oczytanego starszego pana, który z jeszcze większą pewnością stwierdza, że to legendarne monstrum ze skandynawskiej mitologii, niegdyś drzemiące w samym sercu lodowca, który za sprawą efektu cieplarnianego roztopił się, cudownie przywracając bestię do życia. Archetypiczne postaci, nadęte dialogi i niczym nieuzasadniona, posunięta do granic komiczności inteligencja wywerna, to największe błędy, jakich dopuścił się w swoim scenariuszu Jason Bourque.
Przyznać trzeba, że jak na film swojej klasy, tytułowa wywerna prezentuje się całkiem przyzwoicie. Owszem, pod względem wykonania lata świetlne dzielą ją chociażby od kreatur, których we “Władcy Pierścieni” Petera Jacksona dosiadały Nazgule. Z drugiej strony, jej animacja wygląda o niebo lepiej, niż miało to miejsce w przypadku dinoszkieletów z “Ataku dinozaurów”. Bardzo przeciętnie wypada aktorstwo. Poza przyzwoicie grającą Erin Karpluk trudno wskazać tu kogokolwiek, kto zaznaczył swój udział w “Przebudzeniu bestii” ciekawszą, magnetyczna kreacją. Szczyt aktorskiej nieporadności zaprezentował zaś John Shaw, który w roli szeryfa Dawsona drażni drętwo wypowiadanymi kwestiami i nader skromnymi umiejętnościami w zakresie mimiki.
Podobnie jak wśród sympatyków kina grozy znajduje się wielu zwolenników horrorów klasy B, tak również w środowisku fanów fantastyki naukowej nietrudno znaleźć amatorów filmów spoza głównego nurtu. Im jedynie można “Przebudzenie bestii” polecić. Dla pozostałych półtoragodzinna przeprawa przez najnowszy obraz Stevena R. Monroe’a może okazać się trudną do wytrzymania udręką.
Ocena: 4/10
Tytuł: Przebudzenie bestii
Tytuł oryginału: Wyvern
Kraj: USA, Kanada
Data premiery: 2009
Czas projekcji: 89 minut
Reżyseria: Steven R. Monroe
Scenariusz: Jason Bourque
Obsada: Nick Chinlund, Erin Karpluk, Barry Corbin, Elaine Miles
Tekst archiwalny. Recenzja opublikowana pierwotnie na łamach portalu Bestiariusz 30 maja 2013 roku.