Miłośnicy kina grozy nie są w ostatnim czasie rozpieszczani przez twórców filmowych. Horrory nadal goszczą zarówno w multipleksach, jak i kinach studyjnych, jednak znalezienie wśród nich obrazów wartych uwagi nastręcza niemałych trudności. „Kobieta w czerni” jest jednym z tych filmów, które przywracają wiarę, że twórcy naszego ulubionego gatunku nie składają jeszcze broni. Film Jamesa Watkinsa udowadnia, że klasyczne historie o duchach potrafią być równie przerażające, jak przed trzydziestoma laty, gdy konwencja ta cieszyła się szczególną popularnością.
Młody prawnik, Artur Kipps, wyjeżdża do odległej wioski, aby uporządkować sprawy niedawno zmarłej klientki. Jej dom mieści się na bagnach, zwanych Węgorzowymi Moczarami, nawiedzanymi przez tajemniczą kobiecą postać, odzianą w czarny, żałobny strój. Ilekroć upiór pojawia się w okolicy, wkrótce potem umiera jedno z zamieszkujących wioskę dzieci. Kipps nie może liczyć na pomoc mieszkańców. Boją się oni mówić o tragediach sprzed lat, a kiedy po wizycie na Węgorzowych Moczarach giną kolejne dzieci, obarczają go winą za nieszczęście. Kipps musi podjąć nierówną walkę z kobietą w czerni i przywrócić spokój nieszczęśliwym, udręczonym przez nią duszom.
To, co jest najważniejsze w przypadku tego typu horrorów, a co w filmie Watkinsa powinno zadowolić nawet najbardziej wymagających sympatyków gatunku, to klimat. Twórcy zdołali stworzyć niepowtarzalną, mroczną atmosferę, która szybko udziela się widzowi i sprawia, że nawet najbardziej zahartowanym miłośnikom kina grozy w czasie seansu niejednokrotnie przyjdzie kurczowo trzymać się fotela. „Kobieta w czerni” jak mało który film, spośród tych, które gościły w ostatnim czasie w multipleksach, jest w stanie autentycznie przerazić. James Watkins udowodnił zaś, że nie potrzeba do tego hektolitrów krwi i prymitywnych jump-scen, a mrożąca krew w żyłach historia może opierać się na klasycznych motywach kina grozy i wykorzystywać jego tradycyjne konwencje, by wspomnieć jedynie o nawiedzonym domu, tajemniczej zjawie, umierających dzieciach czy głównym bohaterze, który w rozwikłaniu zagadki zdany jest niemal wyłącznie na siebie.
Tytułową kobietę w czerni na przestrzeni całego seansu widać zaledwie kilkukrotnie, a nawet wówczas nie ukazuje się ona w całej okazałości. Jednym razem widzimy ją w oddali, kroczącą wśród mgieł i nieuchronnie zbliżającą się do swojej posiadłości, innym razem jej straszliwe oblicze ukazuje się na moment w lustrzanym odbiciu. Niezapomniane pozostają także sceny, w których główny bohater bada opuszczony dom, przemierzając kolejne komnaty o posępnym, gotyckim wystroju, pośród całkowitej ciszy i narastającej atmosfery zagrożenia. Z pewnością nie wywierałyby one na odbiorcy tak dużego wrażenia, gdyby nie perfekcyjna oprawa wizualna filmu, na czele z nastrojową scenografią i ++doskonałym wykorzystaniu świateł i cieni. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż Artur Kipps podczas eksploracji domu dokonuje samotnie, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, zaś od cywilizacji dzielą go nie tylko kilometry, ale i położenie samej posiadłości, gdyż w okresie przypływów ze wszystkich stron otacza ją woda. Postawiony w takiej sytuacji główny bohater, będący sam na sam z niebezpieczeństwem, którego natura wymyka się ludzkiemu rozumowi, mimowolnie staje się bliski odbiorcy, nie pozostającemu obojętnym na jego losy i z zapartym tchem śledzącym kolejne sceny.
Pozostając przy głównym bohaterze, należałoby przyjrzeć się bliżej aktorstwu. Analizując scenariusz, trudno nie zauważyć, iż „Kobieta w czerni” obliczona była na film jednego aktora, zaś wszystkie pozostałe role miały stanowić jedynie pewne tło dla odtwórcy najważniejszej postaci. Dla Daniela Radcliffe’a, kojarzonego przede wszystkim z „Harry Potterem”, rola w filmie Watkinsa miała być sposobem na wyzbycie się przypiętych wcześniej łatek i udowodnienie, że nie należy go traktować jako aktora jednej postaci. Radcliffe faktycznie robi, co może, by stanąć na wysokości zadania, a wynik jest zadowalający. Jego gra nie zwala z nóg, w kilku scenach nieco zawodzi, zwłaszcza w kwestii mimiki (bywa, że w przejmujących scenach zachowuje kamienną, pozbawioną emocji twarz), ale z pewnością nie można powiedzieć, by był sztuczny. Bardzo dobrze natomiast spisał się Ciaran Hinds, który w ostatnim czasie jest na fali popularności. Znany z takich hitów jak serial „Rzym” czy wyświetlany nie tak dawno w polskich kinach „John Carter”, w „Kobiecie w czerni” wyrasta na najważniejszego bohatera drugoplanowego, kolejny raz dając świadectwo swoich aktorskich umiejętności.
Osobne słowa uznania należą się Marco Beltramiemu, którego udziałem w „Kobiecie w czerni” było skomponowanie niezwykłej ścieżki muzycznej. Beltrami to uznana marka, o czym najlepiej świadczą kilkukrotne nominacje do Oscara, Emmy, Cezarów. Jego utwory można było słyszeć w wielu hollywoodzkich hitach, reprezentujących różne gatunki, by wspomnieć tylko „Hellboy’a”, „Coś” bądź „3:10 do Yumy”. W „Kobiecie w czerni” Beltrami postawił na klimatyczne utwory, przywodzące na myśl klimat epoki, w której rozgrywa się akcja filmu. W połączeniu z odpowiednim dźwiękiem, doskonale buduje napięcie w kluczowych scenach filmu, choć pamiętać trzeba, że znaczną część najbardziej przerażających obrazów widz ogląda w grobowej ciszy.
„Kobieta w czerni” nie wnosi do horroru niczego nowego. Rozwiązania fabularne, na jakie zdecydowali się scenarzyści, przywodzą na myśl liczne klasyki gatunku. Niemniej jednak, Jamesowi Watkinsowi udało się to, co w minionych latach przerastało możliwości wielu twórców kina grozy. „Kobieta w czerni” to film, który jest w stanie autentycznie przerazić. Mroczny klimat, narastająca od pierwszej do ostatniej minuty atmosfera niepokoju, w połączeniu z rewelacyjną oprawą wizualną to powody, dla których każdy miłośnik kina grozy prędzej czy później powinien się z „Kobietą w czerni” zapoznać.
Ocena: 8/10
Tytuł: Kobieta w czerni
Tytuł oryginału: The Woman in Black
Kraj: Wielka Brytania, Kanada, Szwecja, USA
Data premiery: 2012
Czas projekcji: 95 minut
Reżyseria: James Watkins
Scenariusz: Jane Goldman
Obsada: Daniel Radcliffe, Ciaran Hinds, Janet McTeer, Sophie Stuckey, Misha Handley